Czas rozliczyć przeszłość. Jak ocenić kadencję Marka Saganowskiego?
Półtora roku dostał Marek Saganowski na zrealizowane celu. Przez pierwsze pół roku mógł pracować bez presji. Po pierwszej rundzie sezonu 2020/2021 było raczej jasne, że baraży w Lublinie nie zobaczymy. Zatem „Sagan” mógł w miarę spokojnie zbudować zespół pod kątem kolejnego sezonu. Zresztą słowo „budowa” to było chyba ulubione dla naszego byłego trenera. Słyszeliśmy to w pierwszej rundzie – to zrozumiałe. Słyszeliśmy jesienią 2021, a nawet wiosną 2022. Co tu dużo mówić, jeśli przez półtora roku nie udało się zbudować drużyny, to raczej trudno mówić o stabilnych fundamentach.
Czas jednak podsumować. Wypisałem kilka rzeczy, które uważam za plus, a które na minus kadencji „Sagana” i spółki. Wiele osób uważałoby zapewne, że były tylko te złe. Jednak trzeba oddać te, które funkcjonowały naprawdę na poziomie.
Plusy:
Puchar Polski: Przez wiele lat nie mogliśmy wejść nawet do ogólnokrajowego pucharu. Dopiero awans do II ligi sprawił, że nie musieliśmy się w końcu „obawiać” Chełmianki w wojewódzkim pucharze, bo nas tam nie było. Teraz na poważnie klub z trenerem podeszli do sprawy. Najpierw zwycięstwo z Podbeskidziem, potem zdemolowana Pogoń Siedlce. Na koniec dostaliśmy nagrodę, jakiej dawno nie było. Po latach przyjeżdżania do Lublina klubów z podkarpackich i świętokrzyskich wiosek, przyszedł czas na Legię Warszawa. Naprawdę to był powiew tego, na co czekamy nadal w kontekście ligi.
Gra Filipa Wójcika: Jeśli dobrze kojarzę, „Wujo” całe życie był ustawiony znacznie bliżej bramki przeciwnika. Jednak za kadencji Marka Saganowskiego zaczęliśmy go oglądać w roli prawego obrońcy. Jak się okazało, to było naprawdę dobre posunięcie. Wiadomo, że nominalny skrzydłowy musi mieć jakieś braki w defensywie. Niemniej w dłuższej perspektywie to było coś, co może się przydać zwłaszcza teraz. Trener Szpyrka chce grać trójką w obronie oraz wahadłowymi po bokach. Wójcik ze swoją charakterystyką powinien idealnie pasować. To w końcu połączenie skrzydłowego z bocznym obrońcą. Doświadczenie zebrał po obu stronach, więc liczymy na dalszy rozwój.
Szansa dla Zbiciaka: Wielu mu zapamiętało błąd z Chorzowa. Niestety takie sytuacje się zdarzają. Niemniej jednak wszedł w trakcie rundy i… okazało się, że wcale nie trzeba szukać daleko. „Słoniu” był lepszy od Wojciecha Błyszki i Arkadiusza Najemskiego. Duet z Maksem Cichockim był chyba tym najlepszym z perspektywy sezonu.
Odbudowa Rozmusa: Gdyby przed rundą wiosenną wymieniać obrońców, na których nikt nie liczy, zapewne Kamil Rozmus byłby jednym z pierwszych wśród kibiców. Okazało się jednak, że potrafi wygrać rywalizacje z Pawłem Moskwikiem. To była naprawdę dobra runda w wykonaniu „Roziego”. Pewny w defensywie, co było podstawą. Dodatkowo będzie przydatny pod kątem nowego sezonu. Na wahadłowego może być „zbyt defensywy”, ale na pewno warto mieć go w kontekście kłopotów kadrowych. Na pewno jednak pozycja lewego-środkowego stopera to jest miejsce, gdzie może dać wiele. Za kadencji Saganowskiego dostał szansę na środku obrony. Wtedy nie wypaliło, ale defensywa klecona na mecz w Stężycy to był najdziwniejszy twór minionego sezonu: Wójcik, Cichocki, Rozmus, Polak.
Rotacja napastnikami na wiosnę 2022: Oglądając mecze Motoru w TVP Sport można było odnieść, że jesteśmy w innej rzeczywistości. Wiele osób dziwiło się, dlaczego Michał Fidziukiwicz siedzi na ławce wiosną. Tymczasem po znakomitej jesieni, przyszła bardzo słaba wiosna. Dlatego tutaj cieszyć mogła decyzja Marka Saganowskiego o posadzeniu „Fidzia” na ławce. Tym bardziej widząc, jak gra Fidziukiewicz po wejściu z ławki. Firlej może i zawalił „setki” w Chorzowie, ale ogólnie cieszyć reakcja trenera na wydarzenia z rundy.
Minusy
Brak awansu: Sytuacja zerojedynkowa. Gdyby był awans, zapewne Marek Saganowski zostałby w klubie. Wtedy wykonałby zadanie. Ale awansu nie ma i nie ma także trenera w klubie.
Wieczna budowa: Przez półtora roku najczęściej powtarzanym zwrotem było, że drużyna jest „w budowie”. Po jednym z jesiennych meczów zadałem nawet pytanie trenerowi na ten temat. Wówczas stuknęło mu równo 40 meczów w Motorze. Wtedy także podkreślił budowę i mówił, że jej koniec miał nastąpić wiosną. Wtedy jednak trudno było powiedzieć, żeby takowa się zakończyła, o czym w dalszych podpunktach.
Nudna gra: Trudno powiedzieć, by futbol prezentowany przez Motor Lublin przez ostatnie półtora roku nas jakoś zachwycił. Meczów, które byśmy pamiętali było niewiele. Nie mówimy tutaj o wysokich wygranych, bo te się zdarzały. Jednak na ogół oglądaliśmy mnóstwo wymęczonych zwycięstw. Czasem nawet wynik tego nie oddawał. Wiosną często były wygrane jedną bramką, które nie były aprobowane przez publiczność. Doszło nawet do tego, że z okolic Wesołej Ferajny poleciało spontaniczne „Ku*rwa mać, Motor grać” w końcówce meczu z KKS-em Kalisz, gdy było… 1:0 dla Motoru. To najlepiej oddało, jak kibice przyjmowali taką grę.
Pamiętacie jesienny mecz z Hutnikiem? Pierwsza połowa fatalna. Potem wystarczył kwadrans, trzy gole i w świat poszło 3:0. Cieszyć mogły trzy punkty, ale jeśli ktoś uważnie śledził grę, ten wiedział, że to nie było zwycięstwo w stylu „lekko, łatwo i przyjemnie”.
„Strzelamy i się cofamy”: Częsty scenariusz, bez względu na klasę rywala. Tak było w wielu przypadkach i często nie miało nawet racji bytu. Rozumiem plan trenera, ale czasem trzeba jednak zobaczyć na boiskowe wydarzenia. Wiosną wiele meczów kończyło się na 1:0. Po meczu z Pogonią Grodzisk Mazowiecki byłem zdegustowany tym, co zobaczyłem. W 13. minucie wpada gol na 1:0 i… na tym koniec. W normalnych warunkach powinno być gniecenie rywala, strzelenie drugiego, trzeciego gola i spokój. Jednobramkowe prowadzenie to zawsze spore zagrożenie. Tak było przecież jesienią ze Zniczem. Tutaj 14. minuta i 1:0, a potem w miarę kontrolowanie przebiegu pierwszej połowy. Zamiast dobić rywala, to ten strzela na 1:1 i tracimy punkty.
Kto mnie zna, ten wie, że się… czepiam. Więc przyczepie się do meczu z Sokołem Ostróda u siebie. Szybkie dwa gole i totalne oddanie kontroli rywalowi, który jest przedostatni tylko, dzięki wycofaniu się GKSu Bełchatów. Nie tak to powinno wyglądać w wykonaniu faworyta do awansu. Skończyło się na 5:0, bo swoje zrobili rezerwowi, którzy wykorzystali grającego w osłabieniu outsidera.
Brak wychowanków w składzie: Poza Zbiciakiem, żaden piłkarz z rezerw nie dostał szansy. Trudno mówić, by minuty dla Arka Bednarczyka były szansą, bowiem niewiele go widzieliśmy na boisku. Krótko mówiąc ta kwestia została mocno zaniedbana. Tym bardziej że wielu piłkarzy po prostu się nie sprawdziło.
Do klubu za kadencji Saganowskiego przyszło wielu młodzieżowców z zewnątrz. W perspektywie półtorej roku można powiedzieć, że Damian Sędzikowski jedynie stanowił wzmocnienie pierwszego zespołu. Osobiście liczyłem, że Cezary Polak będzie takim zawodnikiem. Jesienią miał niezłe mecze. Był jednak także rzucany po pozycjach. Oba skrzydła, „10”, a nawet lewa obrona z konieczności w Stężycy. Takim kimś mógł być też Adrian Dudziński. W jego przypadku jednak kłopotem były notoryczne kontuzje i dlatego już go nie zobaczymy w Lublinie.
Ani Polak, ani Świeciński, Rak, Kafel po prostu nie dali jakości. Piotr Kusiński grywał z różnym skutkiem, ale też nie było żadnego efektu „wow”. Uważam, że jeśli przychodzi ktoś z zewnątrz, to liczymy, że jednak da określoną jakość. Tego zdecydowanie zabrakło. Wydaje się, że spokojnie można było dawać chociaż pojedyncze minuty zawodnikom naszych rezerw. Tym bardziej że dobrze spisywali się w IV lidze. Jak równy z równym rywalizowali przez większość sezonu z Lublinianką, która zrobiła imponujące transfery. Szkoda, że nie mogliśmy się przekonać czy tacy zawodnicy, jak Śledź, Knap, Kosior czy Janiszek są w stanie udźwignąć grę na drugoligowym poziomie.
Transfery: Dopóki był Michał Żewłakow, to większość transferów było na jego barkach. Jest kilka ruchów, które nijak się nie bronią. Vitinho i Victor Massaia to zawodnicy sprowadzeni na życzenie Saganowskiego. Pierwszy robił dużo wiatru, ale niewiele pożytku było z tego na boisku. Kłopotem była komunikacja, zaangażowanie w obronie oraz nieokrzesanie taktyczne. Przypadek Massaii to już w ogóle wyższa szkoła absurdu. Ciężka kontuzja tuż po podpisaniu kontraktu budzi wątpliwości.
Niewypałami okazali się także Jakub Kosecki i Dmitri Mandricenco. W drugim przypadku wydawało się, że trafiła się naprawdę solidna okazja. Mołdawia nie ma mocnej reprezentacji, ale jednak reprezentant kraju na poziomie II ligi to zawsze jakieś „wow”. Okazało się, że tego „wow” najbardziej zabrakło… na murawie. Podobnie zresztą, jak w przypadku Koseckiego. Jeden wywalczony rzut karny i w zasadzie tyle po stronie pozytywów. Łącznie 450 minut i sporo opuszczonego czasu przez kontuzje.
Brak reakcji na niektóre wydarzenia boiskowe: Mam wrażenie, że czasem trudno było się Markowi Saganowskiemu przyznać do błędu. Tak było z wystawianiem Adama Ryczkowskiego. Ewidentnie należał do ulubieńców trenera. Długo dochodził do formy po tym, gdy przyszedł do Motoru w nie najlepszej formie fizycznej. Ale od 11. kolejki wskoczył do podstawowego składu. Wtedy był już w dużej mierze podstawowym zawodnikiem. Kilkukrotnie wchodził z ławki, ale raczej należy go traktować jako startera. Gol i dwie asysty to wynik naprawdę marny, jak na ofensywnego piłkarza z takim CV. Miał zbawić ofensywę, ale niewiele z jego ofensywnej gry wynikało. Miał przebłyski na wiosnę. To nadal zdecydowanie za mało od tego, czego oczekiwaliśmy. Mimo swojej gry nadal grał. Wielu piłkarzy zapewne na długo powędrowałoby na ławkę, ale nie Ryczkowski.
Podobnie sprawa wyglądała z Pawłem Moskwikiem. Dopiero odbudowa Kamila Rozmusa wiosną pozwoliła na więcej ławki dla byłego już zawodnika Motoru. Jednak gdy grał, to zbyt często dostawał możliwość gry ze stojącej piłki. Brał się za stałe fragmenty gry, mimo że jakość ich była daleka od ideału.
Końcowy wywiad: Kto czytał wywiad z Markiem Saganowskim na Weszło ten wie, o czym mowa. Kto nie czytał, niech nadrobi. Lektura warta uwagi, żeby wiedzieć o czym będzie ten podpunkt. Co tu dużo mówić: zero refleksji. Rozumiem, że każdy chce się wybielić i każdy chce bronić swoich racji. Natomiast można było przeczytać niemalże o paśmie sukcesów, których… nie było. Nie trzeba bardzo przykładać ucha, żeby wiedzieć, że tak różowo pod względem atmosfery w zespole nie było. Ponadto dość śmiesznie brzmią słowa o niezadowoleniu z trenera przygotowania motorycznego. Skoro nie pasował pierwszemu trenerowi, to dlaczego pracował do końca z nim? De facto Marek Saganowski był jego pierwszym przełożonym. Zrozumiałym jest sytuacja, gdy w sztabie ktoś się nie dogaduje albo pierwszy trener nie jest zadowolony z czyjejś pracy. Należy wtedy podziękować sobie i zakończyć współpracę. Tutaj wyszło dziwnie.
***
Co tu dużo mówić. Nie wyszło najlepiej. Dla Marka Saganowskiego to była pierwsza poważna seniorska posada. Praca z Legią II to jednak coś innego. Niby samodzielna robota, a jednak wszystko jest podporządkowane pod pierwszy zespół, a dodatkowo celem jest promowanie młodzieży, a nie wygrywanie. Tutaj nauczył się na żywym organizmie wielu rzeczy. Szkoda, że tak to się potoczyło. Niemniej trudno mu odmówić jednego – chęć i zaangażowania. Dlatego bez złych emocji po prostu życzę mu powodzenia w przyszłości.
1796